Bolków, Chocianów, Chojnów, Gaworzyce, Głogów, Grębocice, Jawor, Krotoszyce, Kunice, Legnica, Legnickie Pole, Lubin, Męcinka, Miłkowice, Mściwojów, Paszowice, Pielgrzymka, Polkowice, Prochowice, Przemków, Radwanice, Rudna, Ruja, Ścinawa, Wądroże Wielkie, Zagrodno, Złotoryja

Górnicy rowerowo na alpejskich szlakach

LUBIN/KGHM. Na co dzień pracują w kopalniach KGHM Polska Miedź. Jeden w ZG Rudna, drugi w ZG Lubin.Ich pasją od czterech lat jest MTB, czyli kolarstwo górskie. Zaliczyli większość prestiżowych rajdów w Polsce,a w lipcu odbyli pierwsze zagraniczne zmagania. Dziś Marcin Burda i Dawid Żurek dzielą się swoimi wrażeniami.

Górnicy rowerowo na alpejskich szlakach

Dawid Żurek i Marcin Burda, pracownicy kopalń KGHM Polska Miedź  od 16 do 22 lipca bylina alpejskich szlakach jednego  z sześciu najbardziej prestiżowych na świecie wyścigów etapowych Bike TransAlp. 

- Wyzwanie podjęliśmy razem z Marcinem Burdą rok temu kończąc etapówkę Beskidy MTB Trophy. Na początku tego roku udało się nam zapisać, a miejsca rozchodzą się jeszcze szybciej niż ciepłe bułeczki w najlepszej piekarni w okolicy - mówi Dawid Żurek. Wyścig ten zaczynał się w Austrii w pięknie położonym Mayrhofen. Z Głogowa wyjechaliśmy w nocy z piątku na sobotę i na miejscu zameldowaliśmy się około godziny 10:30. Pogoda nie przywitała nas serdecznie ponieważ ciągle padało. Na termometrze 12 stopni, a my w krótkich koszulkach i spodenkach . Od razu zatrzymaliśmy się pod biurem zawodów, odebraliśmy pakiety i udaliśmy się szukać Camp-u, czyli sali sportowej, na której spędzimy noc. Tam pojawiliśmy się jako pierwsi, więc nie mieliśmy problemu z wyborem miejsca. Napompowaliśmy materace, następnie przepakowaliśmy niezbędne rzeczy do torby, którą otrzymaliśmy w ramach pakietu. Narzędzia, zapasowe opony, dętki, ubrania, stroje, materac, śpiwór, poduszka, żele, batony, odżywki i inne niezbędne akcesoria musiały znaleźć się tej jednej torbie, ale jakoś się udało. Pierwszy dzień to pobudka o 6.00, a  od 9 godzinie  do pokonania 105 km i 3185 m w pionie z Mayrhofen do Brixen we Włoszech. Marcin i ja mieliśmy przyjemność reprezentować naszą firmę, startując w strojach KGHM. Sektory startowe podzielone były według przydzielonych numerów. Po tym etapie, każdy w zależności od osiągniętych czasów zostawał przydzielany do odpowiednich.  Wybiła godzina startu i ruszyliśmy, przed nami według wykresu ponad 30 km podjazdu z wysokości 600 m na prawie 2300. Na rozgrzewkę 1700 m wspinaczki. Większa część drogi prowadziła asfaltem następnie małą ścieżką leśną na szczyt Schlegeis Speicher. Na szczycie widoki były nie do opisania, aż szczęki nam opadły z wrażenia i zrozumieliśmy główne motto wyścigu „możesz skopiować wyścig etapowy, ale nie skopiujesz Alp".  Stamtąd czekała nas ścieżka skał i korzeni prowadziła do długiego zjazdu z początku szutrowego, następnie asfaltem na pole do Lavizalpe, po czym trasa szybko opadła na dolinę Pfitsch już we Włoszech. Pierwszy raz w życiu jechałem 85 km/h, hamulce to aż wyły przed zakrętami. Następnie dojechaliśmy do drugiego bufetu rozpoczynającego ostatni podjazd tego etapu. Dojeżdżając z daleka już było słychać okrzyki: „wasser, isoo". Bidony uzupełniali nalewając izotonik bądź wodę z konewek, a na bufecie owoców od wyboru do koloru, ciasta, ziemniaki gotowane z solą, ogóreczki itp. Po naładowaniu akumulatorków ruszyliśmy, tym razem 1200 m wspinaczki na odległości 13 km. Początek asfaltem później szutrem w pełnym słońcu. Każdy kolejny kilometr trwał coraz dłużej, ale ciągle do przodu. Po prawie półtoragodzinnej wspinaczce na szczyt Stoanamandl została już tylko jazda w dół. Tutaj częściowo zrobiło się technicznie, taki deserek na koniec. Z początku wąskim kamienistym singlem wjechaliśmy na szutry, które co jakiś czas przecinaliśmy technicznymi leśnymi singlami. Na jednym z nich pod koniec Marcin miał problem z hamulcami co zaowocowało pięknym lotem przez kierownice. No przecież we Włoszech jeszcze tego nie robił. Na szczęście rower cały, co najważniejsze, więc kontynuowaliśmy jadę szutrami, które wprowadziły nas na drogę asfaltową prowadzącą na metę pierwszego etapu w Brixen. Tutaj odezwały się nowe opony Marcina i na odcinku 10 km co chwilę musieliśmy pompować tylne koło, ponieważ nowa opona miała wadę fabryczna i z każdej strony zaczęło wyciekać mleko i uciekać powietrze, ale zakończyliśmy etap z nawet dobrym czasem. Pokonanie 105 km i ponad 3100 m przewyższeń zajęło nam 6 h 23 min.

Podobnie jak w poprzedni dzień etap drugi zaczał się o godzinie 9. Do pokonania 57 km i 2834 m w pionie. Etap zaczynał się na rynku w Brixen a kończył St. Vigil. Początek etapu to była największa wspinaczka jaką w życiu doświadczyliśmy z wysokości 500 m na 2400 m na szczyt Lusener Scharte. 1900 m na pierwszych 20 km. Mozolna jazda z początku asfaltem a później szutrem. Czy asfalt czy szuter na liczniku taka sama prędkość i tylko na zmianę z Marcinem wypowiadaliśmy najpiękniejsze słowa z naszego polskiego słownika. Uda płonęły, ale udało się dojechać na szczyt, na którym znajdował się bufet. Ręce z wysiłku tak się trzęsły, że nie mogli nam wlać z konewki izotonik. Najgorszy odcinek za nami więc ruszyliśmy szlakiem z widokiem na piękne Dolomity. Dodatkowym utrudnieniem była temperatura. 35 stopni i pełne słońce. Pot lał się strumieniami ale posuwaliśmy się do przodu. Jeszcze tylko kilka podjazdów m.in. na Aferer Alm, Wurzjoch i ostro w górę na Munt da Rina. Przed drugim bufetem poznajemy Jacka i Tomka z polskiej ekipy HPE Sports. W sumie z nami były trzy teamy z Polski. Na bufecie szybka rozmowa, parę fotek i ruszyliśmy dalej. Praktycznie do mety jechaliśmy razem ale pod koniec udało nam się uciec od nowo poznanych kolegów. Wyczerpujący etap kończy się krótkim, ale nieprzyjemnym podejściem na metę w St. Vigil położonym w samym sercu Dolomitów, światowego dziedzictwa UNESCO.

Dzień trzeci i znowu godzina 9 więc ruszamy. W tym dniu rowerowej przygody 66,4 km i 2435 m trasy najpiękniejszą, jak się okazało częścią włoskiego regionu alpejskiego z St. Vigil do St. Christina. Na początku standardowo wspinaczka 1000 m na 20 km asfaltem a następnie szutrem w stronę Fanesalm i Großfanesalm. Widoki przepiękne, aż chciało się zejść z roweru i zacząć iść i podziwiać to, co stworzyła natura. Piękne wysokie, skaliste góry, które przecinały pojedyncze chmury na błękitnym niebie.  Biały szutrowy szlak, który przez słońce oślepiał nawet w okularach, prowadził nas do zejścia St. Kassian. Tutaj musieliśmy znosić rowery, bo była to skalista, wąska i kręta ścieżka, której stalowe linki tworzyły barierkę, aby nie spaść w przełęcz. Szło to bardzo powoli, każdy schodził ostrożnie na tym niebezpiecznym szlaku. Po zejściu dojechaliśmy do pierwszego bufetu, a następnie kierowaliśmy się do doliny Abtei, a następnie kolejna wspinaczka na Groednerjoch. Organizator poprowadził nas jednym z podjazdów szosowego wyścigu Giro di Italia. Jednym słowem mówiąc masakra. Cała droga opisana w nazwiska uczestników. Nie zabrakło też polskiego śladu. Wielki biały napis „POLSKA Rafał Majka". Musiał być to napis z poprzedniego sezonu, bo w tym roku Rafał nie jechał tego wyścigu. Przez chwilę poczuliśmy w nogach to, co światowi kolarze, w sumie cały czas to czuliśmy. Dalej trasa na przemian to w górę, to w dół do Plan del Gralba otaczały piękne i olbrzymie skaliste górami, takie jak Sellastock i Sassongher. Ostatnia część trasy była już praktycznie jednym długim zjazdem. Zjeżdżając po ostrych kamieniach i skałach Marcin łapie kapcia. Gdy on bawił się w zakładanie dętki i pompowanie, ja zjechałem niżej do krówek pasących się na pięknej polanie. Po jakimś czasie żal mi się zrobiło kolegi i podjechałem mu pomóc. Zaczęliśmy kontynuować zjazd po trudnym terenie i po przejechaniu ok. 1 km Marcin znowu łapie kapcia w tym samym kole. Okazało się, że za mało dopompował koło i dobiło mu oponę do obręczy rozcinając dętkę. Znowu dymianie, a do mety jakieś 6 km. Wyczerpując zapas dętek zaczęliśmy już ostrożnie zjeżdżać do mety w centrum St. Christina.

Czwraty dzień to start o godzinie 8, wiec budzik nastawiony był na 5 rano. To chore, żeby na urlopie nastawiać budzik a jeszcze na taką godzinę. Jakoś tak niechętnie i bez uśmiechów na twarzy udaliśmy się na start. Do pokonania ponad 100 km i 3000 m z St. Christina do Kaltern am See. Pocieszające było to, że dzisiaj jak ukończymy, będziemy za połową tej siedmiodniowej mordęgi. Z początku trochę wspinaczki na wysokie równiny, które otaczały wzniesienia Langkofel i Schlern. Następnie emocjonujące pojedyncze ścieżki prowadzą przez dolinę Tiers do doliny Eggen, gdzie mieliśmy przepiękny widok na pasmo górskie Rosengarten. Mimo wczesnej pobudki jechało się bardzo dobrze dość mocnym tempem na przemian w górę i w dół. Na 50 km pojawiły się nawet uśmiechy na twarzach sygnalizujące połowę wyścigu. Za drugim bufetem zaczęliśmy mocny, szutrowy podjazd na wzniesienie Deutschnofen po czym łatwe, częściowo techniczne, ale bardzo długie zejście do doliny Etsch. Następnie większość trasy prowadziła asfaltem ale w piekielnym słońcu. Na trasie wcześniej widzieliśmy jak sanitariusze podawali uczestnikom kroplówkę, bo ludzie padali z odwodnienia. Nie było żartów, temperatura zabijała, dlatego cały czas dużo piliśmy i na bieżąco uzupełnialiśmy bidony. Podczas jazdy nawiązała się super współpraca z zawodnikami niemieckiego teamu. Jechaliśmy we czterech po zmianach. Tempo na rowerach MTB sięgało nawet 40km/h. Dalej ostatni podjazd na Kreither i już asfaltem obok jeziora do mety Kaltern. Byliśmy bardzo z siebie zadowoleni, ponieważ zakładaliśmy sobie 8 godzin na pokonanie tego etapu a udało się w 6:13. Kosztowało nas to dużo sił więc popołudnie praktycznie spędziliśmy leżąc na materacach co chwile drzemiąc.

Piątego dnia również pobudka o 5 rano, co sygnalizowało kolejny poranek bez uśmiechów. Start o godzinie 8 i do pokonania dystans 85 km i 2619 m w pionie z Kaltern am See do Trento. Na starcie zauważyłem zerwaną szprychę w tylnym kole, więc trzeba było uważać na zjazdach . Już kiedyś jeździłem tak na singlach i strzeliła druga robiąc z koła kształt ósemki. Pierwsze 15 km to płaski asfalt. Zaczęliśmy przeciskać się mocno do przodu tak, że udało nam się być blisko auta technicznego prowadzącego wyścig. Co dobre szybko jednak się kończy. Od 15 km kręcimy pod górę i na dystansie 25 km 1300 m. Jak praktycznie w każdych etapach asfaltem później szutrami na wzniesienie Gfrillner Sattel, następnie technicznie w dół i podjazd na Valdonega. Po wczorajszym przespanym popołudniu kręciło się bardzo dobrze. Gdy wdrapaliśmy się do góry, mieliśmy 20 km dość interwałowy odcinek. Generalnie był to zjazd patrząc na wykres, ale pojawiły się wypłaszczenia i sztywne dość krótkie podjazdy. Tutaj włączyła się rywalizacja. Narzuciliśmy sobie bardzo mocne tempo i zaczęliśmy się ścigać, bo nogi bardzo dobrze kręciły. Na zjazdach zapomniałem o zerwanej szprysze ale na szczęście nic się z kołem nie stało. Jak jest w dół to za chwilkę jest w górę. Od 65 km ostatni podjazd tego etapu na Monte Calisio. 700m mozolnej wspinaczki na dystansie 8km. Tutaj zaczęliśmy trochę żałować narzuconego wcześniej tempa, ale jechaliśmy. Marcin, tak zauważyłem, strasznie polubił liczbę 10. Pod koniec podjazdu na odległości 10km przed metą znowu łapie kapcia. Sił już nie było przez jazdę pod górkę, a trzeba było jeszcze wymienić dętkę i napompować koło.  Pompowaliśmy na zmianę, żeby każdy trochę odpoczął. Po wszystkim trzeba było ruszyć i to dalej pod górę. Nogi się zastały więc to był horror. Na szczyt wjechaliśmy, jak pijani, ale pocieszające było to, że już tylko w dół do mety. Zjazd był bardzo techniczny. Stromy singiel z zakrętami o 180 stopni, na których trzeba było się wypiąć, albo zejść z roweru. Trzeba takie nawroty potrenować, żeby robić to na rowerze. Następnie szutrem na drogę asfaltową i tak już do mety w Trento. Z kołem na szczęście nic się nie stało a na zjazdach się zapominałem i leciałem na maksimum swoich umiejętności. Po ogarnięciu się udałem się do serwisu. Jak się okazało nie mieli szprych ale skierowali mnie do sklepu w mieście. Zwiedzając prawie całe miasto w końcu udało mi się go znaleźć. Tam mi wymienili szprychę oraz nacentrowali koło. Sklep był na pięknej starówce otoczonej murem zamkowym więc w droga powrotna połączona była ze zwiedzaniem.

Szósteg odnia organizator dał nam już pospać.  Na śniadaniu spotkała nas niemiła niespodzianka, ponieważ zabrakło bułek i jedliśmy samą szynkę i żółty ser. Ciężko po takim posiłku kręcić, ale co zrobić. Trasa była najkrótszą ze wszystkich dystansów liczącą 49,5 km i 2000 m z Trento do Lavarone. Etap ten jednak okazał się dla nas koszmarnym i najtrudniejszym, bo była to cały czas jazda pod górę oraz wyszło zmęczenie po ściganiu się dzień wcześniej. Trasa była mało widokowa, cały czas leśnymi drogami, szutrami, oraz technicznymi odcinkami. Brakowało zjazdów na których można było odpocząć. Od startu była to dla nas walka. I tutaj zagadka. Zgadnijcie co stało się na 10 km przed metą. Wiecie? Marcin łapie kapcia tłumacząc się, że to pierwszy raz z przodu. Gdy tak sobie Marcin pompował koło, zaczęliśmy słyszeć jakąś ludową muzykę. Głośniej, coraz głośniej i nagle ukazała nam się pani z blond warkoczami, w różowej bawarskiej sukience. W plecaku miała głośnik, z którego na cały regulator leciała bawarska muzyka. Takiego widoku jeszcze nie widziałem. Ta dziewczyna tak na luzie przejechała cały wyścig. Po napompowaniu koła ruszyliśmy dalej w drogę. Szutrowy odcinek zamienił się w kamienisty podjazd z korzeniami. Wisienką na torcie był zjazd torem DH praktycznie na samą metę. Wykończył nas ten etap. Sił już praktycznie nie było, ale został nam tylko jeden dzień jazdy.

Dzień siódmyto finałowy etap tego wyścigu. W Austrii pierwszego dnia pobytu przeglądając książkę wyścigu marzyliśmy o tym dniu. Start o 9, a przed nami 79 km i 2117 m z Lavarone do Riva del Garda. Dużo znajomych w tym roku jeździło tam na rowerze więc i ja chciałem tam dotrzeć . Początkowo trasa prowadziła asfaltowym zjazdem do Carbonarne. Następnie zaczęła się jazda pod górę i ponad 1000 m wspinaczki w stronę Serrady. Trasa prowadziła przez wysokie równiny Folgarii, Luserny i Lavarone, gdzie znajdowało się wiele ruin starych fortyfikacji z I wojny światowej. Następnie zaczął się stromy zjazd z wieloma technicznymi odcinkami, na których trzeba było popracować ciałem. Tak dojechaliśmy do pierwszego bufetu gdzie uzupełniliśmy zapasy w bidonach. Następnie 10 km płaskim odcinkiem. Tutaj jechaliśmy po zmianach, bo było trochę pod wiatr. Nagle dogonił nas niemiecki team, z którym wcześniej współpracowaliśmy. Miłe przywitanie i jedziemy w czwórkę. Od 47 km zaczął się ostatni podjazd tego wyścigu na Monte Fae. Termometr na liczniku pokazywał 39 stopni i tak w tym pełnym słońcu grzejącym nasze głowy mozolnie wspinaliśmy się do góry. Jadąc ledwo co na oparach koledzy z Niemiec nam odjechali. W pewnym momencie Marcin zauważył studnię z wodą. Nie zwracając uwagi na telefony w kieszonkach zaczęliśmy się oblewać. Na szycie góry był bufet, który Marcin z początku chciał odpuścić, ale na miejscu jakoś nie zamierzał. Zimną wodą z konewek ponownie się zmoczyliśmy nasze głowy i koszulki, arbuz, ziemniaczek i dalej w drogę. Już tylko chwila dzieliła nas od mety. Następnie górą w stronę Maso Naranach, po czym już ostro w dół w stronę Nago i Arco. Piękny techniczny zjazd z widokiem na jezioro. Widok nie do opisania, ale nie było jak zdjęcia zrobić. Gdy zjechaliśmy na asfalt gnaliśmy ile sił w nogach jadąc w małym peletonie. Nie wszyscy chcieli współpracować na ostatnich km i tylko z jedną parą dawaliśmy sobie zmiany, co reszta wykorzystała wyprzedzając nas pod sam koniec. Trochę to derywujące ale takie życie. Na metę wjechaliśmy prawie ze łzami w oczach zostając finisherami 20 edycji Bike Transalp.

Krótko podsumowując przeżyliśmy 7 dni walki w Alpach. Osiągnęliśmy to, co zaplanowaliśmy sobie jeszcze w poprzednim sezonie. Przez ten czas pokonaliśmy 540 km i ponad 18000 m przewyższeń. Trasy były wymagające. Strome i niekończące się podjazdy w piekielnym słońcu wykańczały nas każdego dnia. Zajazdy nie były aż tak trudne jak na Beskidy MTB Trophy, ale nie brakowało również bardzo wymagających odcinków. Organizator przeprowadził nas pięknymi szlakami. Widoki były majestatyczne, aż zapierało dech w piersiach, że natura stworzyła coś tak pięknego. Atmosfera nie do opisania. Ludzie z całego świata uśmiechali się do siebie (ale nie na podjazdach) i pozdrawiali serdecznie. Każdy pytał się Marcina jak pompował koła czy wszystko w porządku. Taka atmosfera sprawia, że wyścig etapowy to jest coś niesamowitego. Walka każdego dnia z własnymi słabościami. Kondycyjnie byliśmy dobrze przygotowani. Mimo, że trenowaliśmy osobno jechaliśmy cały czas równo i mocno pomagając sobie i wspierając wzajemnie. W dużej mierze taki wyścig odgrywa się również w głowie. Zmęczenie, upał, te cholerne podjazdy, wszystko to działa na psychikę. Na szczęście głowy okazały się twarde i udało się dojechać do przepięknie położonej Rivy. Na mecie ze wzruszenia o mało co nie poleciały łzy. Po prostu się udało się. Pracowaliśmy na to, na koszulkę FINISHERA i na najcenniejszy medal w naszej karierze. Mając już to za sobą zaczęliśmy świętowanie.

Jednak pozostaje pytanie co teraz, co dalej? Hmmmm jest już jedna opcja i prawdopodobnie to zrealizujemy. Na jednym z etapów ktoś rozłożył ulotki o wyścigu etapowym MTB Himalaya Hero w Indiach. Chyba brzmi dumnie jeździć rowerem po Himalajach czyż nie? - kończy opowieść Dawid Żurek.