Twardziele w Piekle Czantorii
POLKOWICE. Pamiętacie Drogosza Andrzejewskiego? Jeśli nie, to Wam przypomnimy. Kilka miesięcy temu, kiedy większość z nas grillowała i oddawała się urokom Majówki, policjant z polkowickiej komendy, do spółki z kolegą po fachu- Łukaszem Leśniakiem, zdobywali tytuł Weterana Runmageddonów 2018. Niespełna dwa tygodnie temu Andrzejewski i Piotr Mazij poszli krok dalej, meldując się w istnym biegowym piekle: Piekle Czantorii.
Na ogół góry kojarzą się z aktywnym wypoczynkiem, formą relaksu czy wyciszeniem, jednak jak pokazuje lista startowa Piekła Czantorii, są na świecie ludzie, którzy wolą bardziej „hardcorowo” spędzać czas w tym miejscu.
Piekło Czantorii jest jednym z najtrudniejszych biegów w kraju, co nie powinno dziwić, bo przewyższenia sięgają 3800 metrów, startuje się w środku nocy, a na pokonanie trasy jest określony przez organizatorów czas. Andrzejewski i Mazij wystartowali na średnim dystansie, czyli… w górskim maratonie, bo mieli do pokonania 42 kilometry. Na mecie okazało się, że Andrzejewski gdzieś na trasie dorzucił sobie kolejne trzy.
Zawodnicy pokonywali między innymi górskie szlaki, a przed godziną 8:30 rano musieli rozpocząć drugą pętlę. Organizatorzy umilili im trasę na finiszu, gdzie czekała na nich wspinaczka wzdłuż stacji kolei linowej Czantoria. Na tym odcinku do pokonania było 1400 metrów z przewyższeniem 450 metrów.
Grupa Andrzejewskiego i Mazija swój bieg zaczynała o godzinie 4 rano, a na pokonanie maratońskiego dystansu miała 11 godzin. Policjant z Polkowic dopiął swego, choć warunki były delikatnie mówiąc nienajlepsze. Ostatecznie Drogosz Andrzejewski uplasował się na 116 miejscu z czasem 10:49:15, jednak nie lokaty były tutaj najważniejsze, a samo przebycie Piekła Czantorii.
Towarzysz Andrzejewskiego, Piotr Mazij wypadł jeszcze lepiej, zajmując 109 pozycję z czasem 10:14:12.
- Będąc w ciągłym treningu, udziale w zawodach, z czasem przychodzi myśl, żeby spróbować czegoś zupełnie innego. I tak właśnie było tym razem. Bieganiem po górach zaraziliśmy się w Myślenicach, w maju tego roku, gdzie wystartowaliśmy w Runmageddonie Ultra, który dla mnie okazał się nieudany ze względu na kontuzję i nieukończenie biegu. Ta porażka dała porządnego kopa do podjęcia kolejnych wyzwań, co nastąpiło w czerwcu na mistrzostwach świata w biegach górskich w Karpaczu. Po ukończeniu średniego dystansu 36 kilometrów wiedziałem, że to początek przygody z górami. Chwilę potem, przeglądając strony biegowe wpadło mi w oko wydarzenie o intrygującej nazwie „Piełko Czantorii”. Bez wahania zapisaliśmy się, tak naprawdę nic nie wiedząc o tym biegu. Znane nam były tylko przewyższenia, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy na, co się porywamy. Dodatkowej pikanterii dodawało to, że start naszej grupy zaplanowano na 4 rano, gdzie o 3 zaczynała się odprawa. Brak pełnego snu oraz słaby posiłek przed startem odczuliśmy bardzo szybko. Trasa to dwie pętle po około 22 kilometry, jednak nic nie jest w stanie opisać widoków gór o godzinie 4 rano ze szczytu Czantorii. To było coś pięknego i nawet dla tych widoków warto było wystartować! Po ukończeniu pierwszego okrążenia wiedziałem, że pokonanie całości w limicie 11 godzin będzie mało prawdopodobne. Z każdą chwilą ubywało sił, a czas leciał bardzo szybko, każdy kilometr dla nóg i nie tylko był katorgą. Momentami dochodziło do sytuacji, że zbiegi i zejścia były dużo trudniejsze niż podbiegi i podejścia dlatego najlepiej było iść ciągle pod górę. Kiedy po upływie 10 godzin zostało około 4 kilometry, siła woli podupadła do minimum, a dodatkowo na około półtora kilometra przed metą pojawiło się podejście wzdłuż kolejki linowej na szczyt jednej z górek. Byłem już prawie pewien, że zabraknie czasu, a w nogach brakowało paliwa. Jednak niespełna jedenaście minut przed limitem, półprzytomny zameldowałem się na mecie. Podsumowując, start w Piekle Czantorii oceniam jako jeden z najtrudniejszych polskich biegów i muszę przyznać, że pokonanie go jest powodem do dumy. Przy możliwościach treningowych i innych codziennych obowiązkach uważam swój wynik za zadowalający. Był to pierwszy maraton, który ukończyłem i od razu taki trudny. Radocha jak nie wiem! Czekają kolejne wyzwania, bo wiem, że teraz już nic mnie nie zatrzyma – opisał swoje przeżycia rozpromieniony Drogosz Andrzejewski.
Policjant zapytany o możliwość podjęcia próby zdobycia Piekła Czantorii w wersji Ultra (63 kilometry, przewyższenia powyżej 5600 metrów) stanowczo odmówił, choć nie zdziwimy się jeśli na urlop zabierze rodzinę w góry i będzie trenował do kolejnej edycji.
Na razie w planach Andrzejewskiego oraz jego biegowej ekipy są dwie pozycje – powtórka Runmageddonu Ultra, a także Festiwal Biegów Górskich Lądek- Zdrój, na dystansie 45 kilometrów.
Kto twardzielowi zabroni...