Właściciele restauracji w Lubinie toną
LUBIN. O ile pierwszy lockdown podciął właścicielom restauracji lekko skrzydła, o tyle drugi ściął ich z nóg i pogrąża. Brak możliwości prowadzenia działalności nawet w reżimie sanitarnym to wyrok śmierci dla wielu przedsiębiorców z tej branży. Ci którzy jeszcze nie zbankrutowali, lada chwila pójdą na dno. Zapewniają nasza redakcję, że poszczególne tarcze rządowe, które miały być wsparciem, są kpiną w świetle zobowiązań, jakie trzeba płacić.
Tysiące złotych miesięcznie zobowiązań – czynsze za wynajmowane lokale, wypłaty dla pracowników, koncesje, składki ZUS dla siebie i całej załogi, produkty, których ceny drastycznie poszły w górę, media, a z drugiej strony dochody, które przez lockdown spadły u jednych o 70%, u innych o 60%. Restauracje i puby w Lubinie, mówiąc kolokwialnie, ledwo zipią. Tymczasem większość społeczeństwa jest przekonana, że rząd zadbał o tych przedsiębiorców, bo przecież w mediach dużo się mówi o kolejnych tarczach ochronnych, o wsparciu, pieniądzach. Spytaliśmy lubińskich restauratorów jak jest w rzeczywistości, na co wystarczą pieniądze, które otrzymali od rządu. Spytaliśmy też, jak długo dadzą jeszcze radę utrzymać się na rynku, zanim pójdą na dno.
- W przeciągu ostatnich 12 miesięcy kończy się 7 miesiąc, jak jesteśmy zamknięci. To 4 miesiące pseudonormalnego funkcjonowania. Mam jeszcze inną firmę i tylko dlatego jeszcze prowadzę ten lokal. Musieliśmy też kupić nowe kasy fiskalne. To prezent od naszego pięknego złotoustego premiera. Kupno kasy za 2200 zł do końca grudnia. Wcześniejsza kasa działała, ale trzeba było kupić taką samą ale z modułem online. Ta codziennie wysyła raport do Urzędu Skarbowego. Mamy dowozy więc w małym stopniu nas ratują, ale byłoby taniej, gdybyśmy się całkiem zamknęli. Jakaś pomoc z rzędu niby jest. Jak nas w październiku zamknęli, to pierwsza pomoc zaczęła się po 20 grudnia. Dostaliśmy 5 tys. złotych, zwolnienie z ZUS pracowników, a od stycznia można było starać się o dopłatę do pracowników - mówi właściciel lokalu gastronomicznego, działającego od kilkunastu lat na lubińskim rynku.
- Prawdziwa branża gastronomiczna gdzie są komunie, wesela, przyjęcia, gdzie się staramy o najmniejszy szczegół, jak serwetki na stole, o dobre produkty jest dziś załatwiona. Może kebaby kwitną, ale to nie jest branża gastronomiczna. To jest zawsze jedzenie na wynos. Żal ogromny. To był konik mojej żony, a ja do tego dołączyłem. Nie wyobrażamy sobie normalnego życia. Kiedyś wracaliśmy do domu o 23:00 czy o 4:00 nad ranem. W pewnym momencie po wprowadzeniu lockdownu przyjechaliśmy do domu o 14:00. Popatrzyliśmy sobie w oczy i spytaliśmy – co teraz? Żale tego wszystkie. Tego, co człowiek dokonał. Młodzież robiła u nas 18 – tki. Dziś mijają nas na ulicy i witają. To nie byli tylko klienci. To było miłe. Ta sytuacja dziś zabija nas nie tylko finansowo, ale i psychicznie. Dążyliśmy do czegoś w życiu ciężką pracą. Tej pracy nikt teraz nie zauważa. Rząd myśli, ze jakoś wytrzymamy. Ta pomoc od nich jest minimalna, to kilak procent tego, co my potrzebujemy - dodaje właściciel restauracji istniejącej w Lubinie od 2012 roku.
Pieniądze, o które mogą starać się przedsiębiorcy w ramach tarcz rządowych są niczym w porównaniu do tego, co muszą płacić z tytułu ZUS, Urzędu Skarbowego, dostawców mediów, pensji dla pracowników. Jeśli rząd nie odmrozi tej branży w jak najszybszym czasie, większość restauratorów pójdzie z przysłowiowymi torbami. Jak mówią, to kwestia najbliższych dwóch miesięcy....