37 lat z koszykówką... "Przykuty" do Polkowic
POLKOWICE. Drużyna CCC Polkowice rozgrywa swój dwudziesty sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej. Przez ten czas zmieniali się trenerzy, zawodniczki, prezesi. Jest jednak jeden człowiek, który był w klubie zawsze. O swojej pracy trenera odnowy biologicznej opowiedział Tomasz Ruszkowski – człowiek dwudziestolecia polkowickiej koszykówki.
Z ikoną basketu rozmawiała Anna Radomska.
Anna Radomska: Za Panem 20 sezonów pracy w Polkowicach, a ile lat pracuje Pan przy koszykówce?
Tomasz Ruszkowski: Jak dobrze liczę to już 37 lat i aż 36 w ekstraklasie. Można powiedzieć, że jestem dzieckiem szczęścia. Jak zacząłem pracę w Olimpii Poznań to po sezonie awansowaliśmy do najwyższej klasy rozgrywkowej i to samo było w Polkowicach. Niektórzy mówią, że niosę za sobą odrobinę szczęścia, ale to ja miałem farta, ponieważ oba te kluby osiągały sukcesy i występowały w europejskich pucharach.
37 lat, czyli dla dyscypliny to praktycznie lata świetlne.
Tak, to lata świetlne i jak rozmawiam z młodszymi kolegami to mówią, że „kiedyś to była inna koszykówka. To były inne czasy” i z pewnością tak jest. Natomiast twierdzę, że jeśli mógłbym teraz zestawić teraz dwie drużyny – obecną i tą, przy której pracowałem 36 lat temu w Olimpii Poznań, to śmiem twierdzić to gdybyśmy grali samymi Polkami to nie wygralibyśmy z nimi. Należy jednak pamiętać, że wtedy nie było tylu obcokrajowców, ale nie jest to absolutnie zarzut. Sport się zmienił po prostu pod tym względem. Dziewczyny były wtedy silniejsze
Z czego to wynika?
Z kondycji organizmów. Teraz w okresach przygotowawczych mieliśmy więcej kontuzji i urazów z powodów przeciążeń niż przez jeden sezon z początków mojej pracy. Urazowość jest nieporównywalna i jestem przekonany, że jest spowodowana nie tym, że dziewczyny nie mają zdrowia z innego powodu. To co jemy, to co wdychamy ma olbrzymi wpływ na organizm sportowca i nas wszystkich. Trenując od dziecka jedzą produkty, które powodują szybki przyrost tkanki tłuszczowej. Dzieci rosną szybciej, ale za tym nie nadąża tkanka miękka, tj. więzadła, ścięgna, i bardzo często powoduje to kontuzje zerwania więzadeł krzyżowych, które nie nadążają za szybkim wzrostem. Młodzież w dużych ilościach je mięso drobiowe, a wiadomo, że do szybkiego wzrostu drobiu, aby nadawał się do uboju, potrzebny jest steryd – antybiotyk, który jest później przekazywany do młodych organizmów. Potem dorośli zbierają tego pokłosie. Obserwuję to od lat i widzę, że ta tendencja jest wzrostowa. To nie idzie ku dobremu. Medycyna sportu się bardzo rozwinęła i mamy więcej środków zaradczych, ale one nie są wystarczające do materiału, który jest coraz słabszy.
Czy zwraca Pan uwagę na dietę zawodniczek?
Oczywiście, ale możemy im to jedynie zasugerować. Jednak bezpośredni wpływ mamy praktycznie jedynie na wyjazdach i wtedy to my wybieramy menu, ale 95% posiłków spożywają w domu. Pozytywne jest to, że ten najgorszy czas minął. Dziewczyny mają coraz większą świadomość i zwracają dużą uwagę na to, co jedzą. Coraz popularniejszy jest weganizm i wegetarianizm. Nie będę rozstrzygał co dla kogo jest dobre, ponieważ każdy organizm reaguje inaczej. Większy wpływ na kontrolę diety jest w sportach indywidualnych, gdzie można tym sprawniej sterować. Jeśli ma się pod opieką 11-12 zawodniczek jest o to zdecydowanie trudniej. Ważne jest to, że ta tendencja do zdrowszego jedzenia i wśród sportowców i wśród świadomych ludzi idzie w dobrym kierunku. Jednak prawa handlu mają tutaj bardzo zły wpływ.
Czyli do złych nawyków żywieniowych doprowadził nas konsumpcjonizm?
Zdecydowanie. Handel steruje naszymi potrzebami. Na półkach sklepowych po transformacji ustrojowej mieliśmy do wyboru coraz więcej produktów. Istna karuzela. Zachłysnęliśmy się tym. Coraz więcej jest żywności przetworzonej, a ludzie mają coraz mniej czasu na przygotowanie posiłków, więc z niej korzystają. W pewnym momencie zaczął się w Polsce pojawiać problem z otyłością. I teraz zaczynamy mówić temu „stop”. Za czasów mojej młodości było lepsze i zdrowsze jedzenie, więc sportowcy nie musieli zwracać na to co jedzą aż takiej uwagi.
W jaki sposób kobiety podchodzą do kwestii żywienia?
Dziewczyny biją się czasami z myślami, ponieważ wiedzą, że jako sportowcy powinny spożywać pewne produkty, ponieważ muszą być silne i szybkie, więc ich mięśnie potrzebują odpowiedniego odżywiania. Te bardziej świadome o tym wiedzą, ale niektóre zawodniczki (szczególnie młode) nie chcą rozbudowywać mięśni, ponieważ twierdzą, że np. nie wejdą w jeansy. W okresie przygotowawczym, kiedy treningi są bardo intensywne ten przyrost masy mięśniowej jest większy. Kiedy się je produkty wysokobiałkowe i suplementy to masa przyrasta. Chłopcy z chęcią spożywają wszystkie produkty powodujące wzrost masy mięśniowej, a dziewczęta niekoniecznie. Obudowa mięśniowa pomaga w regeneracji po urazach, szczególnie stawów kolanowych. Natomiast nie działa w dobrą stronę, kiedy komuś na siłę pakuje się suplementy. Odeszliśmy od tego dawno temu. Teraz najważniejsza jest świadomość.
Był Pan świadkiem mnóstwa kontuzji. Czy zetknął Pan się kiedyś z taką, której mogła szokować?
Na szczęście ominęły mnie takie naprawdę przerażające. Moi koledzy jednak nie mieli tyle szczęścia co ja i opowiadali mi różnych przypadkach. Raz zdarzyła się bardzo nieefektowna kontuzja, którą odniosła na parkiecie moja partnerka życiowa. Ewa przez całą swoją karierę miała dwie kontuzje i jedną z nich było otwarte zwichnięcie palca. Palec się wywinął, było widać mięśnie i staw. Wszystko pękło, a jak otworzyła dłoń wyglądało to, jakby palca nie było. Wisiał na skórze. Na dodatek widziała to moja córka Agnieszka. Drugą kontuzję widziałem już będąc jako kibic. Był to mecz w Hali Stulecia we Wrocławiu, w 1992 roku. Polska grała z Portugalią w eliminacjach do mistrzostw Europy. Wtedy to Tomaszowi Jankowskiemu niczym gilotyna palec odcięła część kosza między obręczą a teleskopem. Część odciętego palca utknęła w konstrukcji. To był taki najbardziej makabryczny przypadek, jaki widziałem.
Czy w klubach, w których Pan pracował kontuzja zakończyła karierę jakieś zawodniczki?
Tak. W koszykówce najgroźniejszymi urazami, które nie pozwalają często wracać to są kontuzje kręgosłupa i kolana. Z reszty się wychodzi i w 99% wraca do gry. Miałem przypadek zawodniczki, bardzo dynamicznej, która zerwała więzadło krzyżowe przednie. Ponad trzydzieści lat temu rehabilitacja trwała o wiele dłużej – ok. 9 miesięcy, a teraz jest to 6 miesięcy. Niektórzy chcą już wracać po 4-5 miesiącach, ale ja się z tym nigdy nie zgadzałem, ponieważ później są tego nawroty. U tamtej zawodniczki się to nie udało. Tej dziewczynie udało się wrócić do pełnej sprawności fizycznej, natomiast kontuzja ciągle pozostawała w jej głowie. Nie mogła z tego wyjść i nie chciała się zgodzić z poziomem sportowym jaki przez to prezentowała i z tego powodu zrezygnowała z koszykówki.
W takim razie tutaj zadecydowała psychologia. Jak z Pana obserwacji podejście do psycholi wpływa na dyspozycję zawodnika?
Jest wiele dziewcząt, których głowa nie pozwoliła być na szczycie kariery. Wiele takich zawodniczek spotkałem. Są natomiast wyjątki niesamowite. W ciągu mojej pracy widziałem tysiące zawodniczek. Tak naprawdę dwie z tych, z którymi pracowałem potrafiły grać tym lepiej czym większa była presja. Była to Małgorzata Gliszczyńska i Bożena Wołujewicz. Podczas słabych meczów grały tak sobie. Robiły wtedy swoje, ale podczas meczów o wysokiej presji były liderkami. Tak bardzo były mocne psychicznie.
O fizjoterapeutach mówią, że są łącznikami między trenerem a zawodniczkami. Jak to wygląda w praktyce.
Jesteśmy takim buforem. To do nas przychodzą z problemami. U nas w klubie mają do tego warunki. Przychodzą do gabinetu i się relaksują. Wtedy głowa puszcza, emocje puszczają, a naszą rolą często jest to, żeby zadać pytanie, które danej zawodniczce ma pomóc i odblokować emocje. Czasami dziewczyny nie mają wiary w siebie. Mnóstwo jest sytuacji, w których można dziewczynom pomóc. Teraz mamy na szczęście takie czasy, w których większą rolę przywiązuje się do psychologów sportu. Najlepszymi przykładami dobrej pracy psychologa jest Adam Małysz i najświeższy przykład, czyli Iga Świątek. Nawet taka młoda, 19-letnia dziewczyna może mieć niesamowitą psychikę jeśli wokół znajdą się ludzie, którzy pozwolą jej to zbudować. Natomiast jeśli chodzi o nasz klub, to z Markiem Urbanikiem zawsze im mówimy, że mogą nam powiedzieć wszystko co chcą. Dobrego. Złego. Cokolwiek chcą. Natomiast muszą wiedzieć, że jeśli padnie jakieś słowo, które jest niekorzystne dla układu drużyny ze względu na atmosferę to muszą wiedzieć, że trafi to do trenera. Nie jesteśmy donosicielami. Chodzi o to, że dobrym nadrzędnym jest tutaj zespół i wszyscy ludzie pracujący w klubie i zawodniczki mają tę świadomość.
W polskich klubach rzadko współpracuje się z psychologiem sportu.
Rzadko, ale psychologa sportu na etacie mieliśmy już 35 lat temu w Olimpii Poznań, która była z drużyną wszędzie. Niestety ta współpraca nie do końca się udała. Po dwóch latach zrezygnowano ze współpracy ze względu na to, że za mocno współpracowała z trenerem i dziewczyny straciły do niej zaufanie. To są bardzo trudne sytuacje. Często chcąc pomóc całemu zespołowi zapomina się o znaczeniu jednostki. Dlatego tutaj najważniejsza jest praca indywidualna w zaufaniu. Kiedy pewne sprawy wychodzą na zewnątrz sportowcy tracą zaufanie.
Jak w tych czasach wygląda podejście wśród młodych sportowców do zdrowia psychicznego?
Nie jest odkrywczym to, co teraz powiem. Młodzież ma potężny problem z psychiką. Cały świat ma z tym problem. 56% ludzkości jest na poziomie depresji i problem ten zauważyło WHO. Tak samo dzieje się u sportowców. Mają swoje problemy w domach. Świat mamy coraz bardziej drapieżny, który wymusza na młodych ludziach szybsze dorastanie. Później szybko wypalają się w pracy. Tak samo jest w sporcie i dlatego trzeba im w tym pomagać.
Jako człowiek z ogromnym doświadczeniem w pracy z ludźmi potrafi Pan już chyba szybko wychwycić taki problem.
Zdecydowanie. Nie miałem osobiście przypadków ciężkiej depresji u naszych zawodniczek, a wiemy czym się może skończyć w najtragiczniejszych scenariuszach. Niestety te zalążki depresji często prowadzą do wcześniejszego zakończenia karier sportowców.
Niestety w naszym społeczeństwie często panuje przeświadczenie, że stany depresyjne są oznaką słabej psychiki i użalania się nad swoim losem. Jak z tym walczyć?
Nigdy nie należy bagatelizować oznak depresji. Ludzie się wstydzą chodzić do psychologa, a co dopiero do psychiatry. W społeczeństwach zachodu wizyty u psychoterapeutów są czymś normalnym i u nas też musimy do tego dążyć, ponieważ nie ma się czego wstydzić. Należy to traktować jak każdą inną chorobę. Choroby o podłożu psychicznym trzeba niszczyć w zalążku.
Czy presja w sporcie jest powodem do nasilenia oznak depresji?
Oczywiście. Kibice, sponsorzy, prezesi wymagają wyniku. Ta drabinka idzie potem przez trenerów do nas, fizjoterapeutów. Trenerzy chcą, aby zawodniczki były w jak najlepszej formie i aby szybko były gotowe po kontuzjach. Musimy podjąć czasami bardzo trudne decyzje. Ostatnim w tej drabince szczebelkiem są zawodniczki, bo to one ostatecznie muszą sprostać oczekiwaniom. To jest ogromny stres także dla mnie.
Czy w związku z Pana decyzją o niedopuszczeniu jakieś zawodniczek do gry mieliście z trenerami spięcia?
Karol jest czternastym trenerem, z którym współpracowałem. Wielokrotnie wcześniej bywały takie sytuacje. Najbardziej zapamiętałem jedną sytuację, kiedy współpracowałem z trenerem Śp. Andrzejem Nowakowskim. Był to nie tylko specjalista najwyższej klasy, ale także fantastyczna osobowość. Wiele lat temu w Pabianicach graliśmy ostatni, decydujący mecz o brązowy medal i zdarzyła się sytuacja niewiarygodna. Niecałe 3 minuty do końca mieliśmy do dyspozycji tylko 5 zawodniczek, ponieważ reszta siedziała już na ławce za przekroczony limit przewinień indywidualnych. Wtedy Justyna Jeziorna otrzymała cios w łuk brwiowy. Krew zalała jej twarz i musiałem wziąć ją na bok, gdzie próbowałem zatrzymać krwawienie. Czas leciał a my graliśmy we czwórkę na piątkę zawodniczek rywali. Udało mi się zahamować krwawienie i można było ją zmienić, ale uderzenie w to samo miejsce spowodowałoby dramatyczną sytuację. Justyna mogłaby mieć w najlepszym przypadku bliznę do końca życia. Mimo wielkiej presji nie zgodziłem się jej wpuścić na parkiet i mecz kończyliśmy 4 na 5. Kiedy to się stało prowadziliśmy tylko pięcioma punktami i było praktycznie pewne, że w takim osłabieniu przegramy. Dziewczyny zmobilizowały się wtedy niesamowicie. Wygraliśmy siedmioma punktami i zdobyliśmy brązowy medal. Dopiero na wideo miałem możliwość zobaczyć co one wyprawiały. Rywalki nie grając w przewadze nie mogły wypracować sobie pozycji do rzutu. Presja i adrenalina odblokowała pokłady zamknięte w tych drużynach.
Czy to był najbardziej emocjonujący mecz w Pana pracy zawodowej?
Byłem świadkiem jeszcze jednego takiego meczu pracując w Olimpii Poznań. W 1993 roku u Pucharze Ronchetti grając z drużyną z Walencji o wejście do finału przegraliśmy na własnym parkiecie jednym koszem. Pojechaliśmy do Włoch praktycznie na skazanie, ponieważ nasi rywale mieli w składzie jedne z najlepszych zawodniczek w Europie. Wygraliśmy czterema punktami. Niesamowity mecz, ale to jest temat na osobną opowieść. Ta praca to jedna wielka dawka emocji i przygód.
Obserwuje Pan kobiecą koszykówkę od wielu lat. Jakie zawodniczki polskie ze względu na poziom sportowy najbardziej Pan zapamiętał?
To bardzo trudne zadanie wybrać najlepsze spośród setek zawodniczek. Na pewno do swojego składu wybrałbym Małgorzatę Gliszczyńską i Bożenę Wołujewicz, o których już wspomniałem. Z pewnością wysokiej klasy graczem była także Beata Krupska, ale to wiedzą wszyscy. Natomiast powiem coś przewrotnego. Dla mnie niesamowitą postacią o nieprzeciętnych umiejętnościach była Lucyna Karpierz, która miała specyficzny styl gry, oddawała rzuty „z plecaka”, ale mogła grać dwa mecze pod rząd po 40 minut bez zadyszki. Niesamowicie prowadziła szybki atak i do tego fantastycznie prowadziła piłkę. Niewielu jest graczy tak dobrze wyszkolonych. Nie chcę tutaj niektórych dziewczyn obrazić nie wymieniając ich w tym gronie. Uważam, że mieliśmy w Polsce wiele znakomitych koszykarek nie odstających umiejętnościami od zagranicznych. Ciężko jest wymieniać z zawodniczek obecnych, ponieważ trochę inaczej buduje się zespoły. Bardziej globalnie.
Dlaczego teraz tak niewiele jest w Polsce zawodniczek wysokiej klasy? Jaki problemy na polska koszykówka?
Od wielu lat problem jest bardzo złożony, a zaczyna się od szkolenia młodzieży. Nie podobna mi się ta tendencja w Polsce, która idzie w kierunku zaniku zawodu trenera grup młodzieżowych. Trenerem jest zwykle nauczyciel WF-u, dla którego praca w klubie jest zajęciem dodatkowym. Opłaca się ich niewystarczająco wysoko i dlatego muszą pracować w szkole. Przychodząc na treningi są już zmęczeni i nie dają od siebie tyle, ile by mogli. Tak było i jest cały czas. To nie jest wina poszczególnych klubów i nie jest to tylko problem koszykówki. Trener pierwszego zespołu, który otrzymuje młodą zawodniczkę musi pracować nad rzeczami, które gdzieś umknęły. Musi wracać do koszykarskiego abecadła i to nie jest ta praca, którą powinien wykonywać. Zamiast pracować nad taktyką i wdrożeniem swojego systemu gry, taki trener musi wracać do szkolenia. Dziewczęta i chłopcy wychodzą wyedukowane koszykarsko nie tak, jak tego oczekujemy. Z tego właśnie powodu niewiele młodych zawodniczek dostaje szansę. Trenerzy nie mają cierpliwości, a w dodatku ciąży na nich odpowiedzialność wyniku. W tym sezonie chcemy trochę zmienić to podejście i spróbujemy dać więcej szans młodszym, co widać po średniej wieku w obecnym zespole. Problem jest także oczywiście z odpowiednią motywacją młodych ludzi do treningów. Mają teraz więcej rozpraszaczy niż kiedyś. Dodatkowo większość z nich nie ma przekonania o tym, że sport będzie dla nich miejscem, w którym uda im się zarobić na dalsze życie. Należy jednak pamiętać, że sport to nie jest tylko zawodowstwo. Jeśli spośród 150 dzieci znajdzie się dwoje, które w przyszłości będą uprawiały sport zawodowo to będzie to świetny wynik. Jednak obecnie najważniejsze jest, aby do sal ściągnąć dzieci. To jest celem klubów sportowych. Zdrowsze, sprawniejsze dzieci tym mniej problemów zdrowotnych na starość.
Dziękuję za rozmowę